wtorek, 10 listopada 2015

Skutki picia wódki ...

 Mój szaleńczy optymizm dostał ostatnio zadyszki i nie pomogły mu nawet wysoko procentowe akcje uśmierzające przeprowadzone w wąskim gronie wybrańców z okazji "dnia odeszłych". Zadyszka została, plus towarzyszący jej przenikliwy ból głowy. No cóż, trzeba zgryźć tę jesień bez uśmierzaczy. A jesień piękna, choć lato takie suche, a może właśnie dlatego liście trzymają się mocno mieniąc całą gamą kolorów. Brnę przez te tsunami brązów, świadomie odciągając moment, kiedy wezmę się do grabienia - a może nie wezmę, może przyjdzie silny wiatr i zabierze je, i od tak poniesie przez łąki do lasu. Zobaczymy - ale teraz oddaję się z rozkoszą tym chwilom szelestów, które przenoszą mnie w czasy dzieciństwa, kiedy plotłam girlandy z liści klonów rosnących na rynku małego miasteczka, pośrodku którego armia radziecka postawiła potężny monument z gwiazdą, a na fasadach okalających rynek kamienic szczerzyły się niemieckie litery...
 Oj, oj znowu zaczynam...
 Moje stepy nie wydają się już takie wielkie ; codziennie depczę je... towarzyszą mi koty i Ramzes, spotykamy sarny, łanie jeleni i ich śmiesznych panów, których poroża zakończone białymi plamami wydają się zdobione wacikami do demakijażu.
 Zbiory jesienne okazały się całkiem, całkiem. Wszystkiego wystarczy - są ziemniaki, marchew, buraczki, są nawet różne rodzaje kapusty.
 Zrobiłyśmy dużo soku z jabłek. Po tej nieudanej akcji uśmierzenia Weltschmerzu zebrany winogron przerobiłam na sok - na samą myśl o winie, głowa bolała mnie jeszcze bardziej. Takie są skutki picia wódki albo czego innego...
 Pozdrawiam,
 Ta Trzecia
 P.S. Letnia część domu, przeznaczona do wynajęcia, zapadła już w sen zimowy. Otulone pokrowcami kanapy przestały być atrakcyjne dla kotów rozpieszczonych ciepełkiem domu.
 Aby do wiosny.











środa, 14 października 2015

A konie...kic,kic.

  Wczoraj raniutko z błogiego poczucia, że wszystko mam pod kontrolą, wyrwało mnie natrętne ,,dzyndzanie" dzwonkiem przy rowerze, które wyczyniał ,,pan Ogonek". Już miałam dać mu do zrozumienia, co sądzę o jego "dzyndzaniu", ale on pełnym oburzenia głosem wykrzyczał mi, że "moje konie są już pod Z". To, że konie nie są już tam, gdzie były przed paroma minutami wprawiło mnie w głębokie zdumienie. Jak co rano, zrobiłam obchód ogrodzenia, wszystko było OK - ale dlaczego "Ogonek" był taki oburzony ? Otóż "moje konie" przyglądały mu się jak zbierał kukurydzę i nagle przerwały sznurek (taśmę od pastucha elektrycznego) i zrobiły "kic" przez rów - tak to właśnie określił "a ja patrzę panie, a one kic, kic przez rów i do mnie, to ja panie za rower, i w nogi". To się musiało dziać ! Zapewne konie, dumne z siebie galopowały z podniesionymi ogonami, a para buchała  im z nozdrzy (poranek był chłodny). "Pani, to potwory" - "Ogonek" był nie na żarty przerażony - chciał coś jeszcze dodać ale ja rzuciłam tylko "bardzo dziękuję"... i...
  Pobawiliśmy się w "akuku" jak zawsze trzy razy. Potem radośnie założyłam kantary i wróciliśmy wszyscy do domu. Ta część pastwiska była już "spalona". Konie wyczuły, że przy asfalcie rosną jabłonie, a pod nimi są jabłuszka i jak je znam to "kic, kic" będzie co chwilę. Pół dnia mi zajęło rozciąganie taśmy na najdalszym pastwisku - którego już z domu nie widzę - teraz mają do dyspozycji 3 hektary, a ja gwarantowane spacery, po moich prywatnych "stepach Akermanu".
  Ta historia przypomniała mi inne zdarzenie z przed lat. Ta czwarta była malutka, nauczyła się właśnie chodzić i wyszłyśmy na spacer na naszą "prywatną" bitą drogę, przy której rosną wielkie dęby. Zbierałyśmy żołędzie, dzień był piękny i cichy, i nagle usłyszałam ogłuszający tętent. Zdążyłam chwycić malutką i zejść z drogi, a obok nas przecwałowało stado koni. Było ich chyba ponad dziesięć, w pełnym pędzie - łał - z radością, z rozwianymi grzywami. Przebiegły tak szybko, że myślałam, że to sen ale po chwili z łąk słychać było ich rżenie. To był jeden z najpiękniejszych obrazów jakie w życiu widziałam. Biła z nich siła, radość i wolność. To były konie sąsiada, które mu często uciekały, a drogą obok naszego domu wracały do siebie - z radością.
  Pozdrawiam
  Ta trzecia
 P.S. Dołączam zdjęcia z deszczem - nareszcie.




























































niedziela, 19 lipca 2015

Książę Yorku, zegarki, pamięć

 Tym razem nie będzie o domu. Byłam w wielkim mieście, wracałam pociągiem, na dworcu wstąpiłam do saloniku prasowego. Nie potrafiłam sobie odmówić ( jak zwykle) pisma związanego z architekturą. Wybrałam włoskojęzyczne pismo AD. Zachęcił mnie podtytuł Siple Chic. Przy okazji stałam się właścicielką katalogu z zegarkami typu Winston, Cartier. Zegarki w cenach 200 000 euro - bagatela.
 Ten powiew luksusu sprawił, że jadąc pociągiem myślałam o innej podróży. Przed laty wybraliśmy się w marcu do Włoch. Chyba najbardziej w życiu zmarzłam w Wenecji. Było zimno, padał deszcz, a wilgoć bijąca od kanałów przebijała każdy milimetr naszego ciała. Byliśmy campingiem, autem bez ogrzewania, w strojach raczej wiosennych. W pustych barach wymarłej Wenecji kelnerzy głaskali po główce małą bambino. W poszukiwaniu słońca i ciepła z dużą prędkością ( niekoniecznie po mojej myśli) udaliśmy się na południe Włoch.
 Zatrzymaliśmy się dopiero na Amalfii. Było ciepło. Było rodzinnie, nudnawo - aż do chwili kiedy pojawił się on - to był książę Yorku. Wydaje mi się, że nie był to następca tronu - lecz ten młodszy z braci. Młodzieniec tak brytyjski w każdym calu, że aż nie prawdziwy. Przybył na nasze pole namiotowe Land Roverem z patynowanym błotem ( no ... my też ale nasze biedne, japońskie maleństwo ledwie dyszało ). Furka księcia pełna była nowych, spod igły sprzętów campingowych. Mój towarzysz doznał szoku,  kiedy książę paroma pociągnięciami ręki otworzył na dachu swojego pojazdu całkiem spory namiot - do którego prowadziła drabinka ..., a potem na skraju urwiska ustawił gustowne mebelki i nakrył do kolacji dla swojej bladej Laydy.
 Ja doznałam bolesnego skurczu mięśnia sercowego, gdy zobaczyłam księcia napełniającego kieliszki szampanem. Tych dwoje na tle zachodzącego słońca - to było "Pożegnanie z Afryką" + Harlekin w jednym, i tak pewnie by pozostało gdyby nie - przeklinam tę chwilę - gdy Laydy otworzyła usta. O mój Boże - ta istota wydała z siebie tak skrzecząco piskliwe dźwięki że ta czwarta na chwilę przestała się bawić i wybuchła śmiechem, a po małej sekundzie ja także i wcale nie był to delikatny uśmieszek - wyłyśmy ze śmiechu. Wiem, że jestem okropna ale o ironio od tamtej chwili gdy myślę o luksusie i wielkim świecie słyszę skrzeczącą bladolitą Laydy.
 Pozdrawiam głuchego i zakochanego księcia, mam nadzieję, że taki pozostał.
 Ta trzecia