wtorek, 24 lutego 2015

Stary młyn

 Kiedy pojawia się potrzeba zmiany czegoś w domu, nowego sprzętu lub jak w tym wypadku powstaje nowe wnętrze, ruszamy do "Starego młyna". Kilkanaście kilometrów od nas jest to miejsce szumnie nazwane Galerią rzeczy używanych. Jeszcze dobrych kilka lat temu nigdy nie wstąpiła bym do takiego przybytku, jednak dłuższy pobyt "na zachodzie" nauczył mnie cenić rzeczy z "przeszłością". Myślę, że było to spowodowane brakiem kompleksów tych "innych" europejczyków, którzy pozwalają sobie na posiadanie "stołków z powyłamywanymi nogami" i nie jest to synonimem biedy, a raczej wyrazem pewnego stylu życia, swoistego odczucia estetycznego. Ja, chyba jak większość nas stąd, znam te domy, pełne "zmęczonych życiem rzeczy", pogardzanych, usuwanych w kąt. Z czasem nauczyłam się nadawać im nowe funkcje, po prostu je cenić.
 Mam malutki warsztat, w którym robię klasyczną renowację antyków, ale coraz więcej czasu poświęcam przedmiotom, które trudno nazwać antykami.
 Mam problem z nabywaniem nowych fabrycznie rzeczy, ich ilość i powtarzalność przytłaczają mnie. Zazwyczaj jestem niezadowolona z tego co kupię. Starocie dają mi poczucie wolności, prawo do eksperymentowania z kolorem, fakturą i formą. Dziś stałam się posiadaczką starych lamp, które przemaluję, dorobię abażury ; mam piękny ołowiany talerz z puncowanym cyferblatem - zegar z duszą i połamanymi wskazówkami, kawałek srebrzonego świecznika i cudownie krępe naczynie - antałek, które będzie idealnym modelem do moich obrazów.
 Ta czwarta wybrała malutki, ratanowy stolik - przemalowany na "kość słoniową" trafi do jej królestwa.
 Stary młyn - to cudowne, że są takie miejsca - sezamy, do których kluczem są duże auta, cienkie portfele i dużo czasu.
                                                                                                                                        Pozdrawiam
                                                                                                                                 Ta trzecia

niedziela, 22 lutego 2015

Żurawie

 Stałam nad stertą desek i belek przywiezionych z tartaku. Ich jasny kolor i świeży żywiczny zapach nie wróżyły nic dobrego. Drewno było surowe i bardzo ciężkie ; sosny te jeszcze wczoraj "szumiały w chórze lasu" moim zadaniem było "wrzucenie" ich na wysokość 5 metrów, gdyż tak wysoko ma powstać sufit kryjący kuchenną część stodoły. Zabrałam się do pracy, a już po chwili było jasne,że to zadanie przerasta moje siły. Nim zdążyły ogarnąć mnie zwątpienie i złość usłyszałam ten krzyk. Jeśli jakikolwiek krzyk można nazwać pięknym, to tylko ten - krzyk żurawi. W języku polskim ma on swoje specjalne określenie - klangor, ja wolę jednak wyraz niemiecki - trompeten.
 Zawsze od nowa zachwyca mnie dystynkcja wyglądu i zachowania tych pięknych ptaków. Były w odległości może 30 - 40 m. Widziałam je wyraźnie - były dwa - a to znaczy, że tym razem nie przyleciał ich kaleki towarzysz - osobnik utykający na jedną nogę. Żurawie rozpoczęły swój taniec. Dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że odczuwam pewien smutek, czy też tęsknotę. Myślałam o tych wszystkich hipsterskich knajpach, których nie zobaczę - o tym wielkim, kolorowym ludzkim korowodzie z jego klangorem, którego nie poznam. Na usta cisnęły się słowa "wielkie piękno" - a dotyczyły one tańca żurawi, wieczorno - kawiarnianych odgłosów wielkiego miasta, a potem już tylko filmu, który obejrzałam parę dni wcześniej. Mam znajomego, który od lat niezmiennie głosi teorię "spsienia" świata. Podziwiam jego malkontenctwo i arogancję, choć wyraz "spsienie" oddaje trafnie poziom filmu "Wielkie piękno" - żałosna parodia scen, atmosfery, postaci.
 Piękno natury trwało.
 Belki, stodoła - potrzebowałam pomocy. To tyle na temat "wszystko sama". Ten dom uczy mnie pokory - każdego dnia od nowa. A sufit powstaje - drewniany, przeszklony, żeby przez niewielkie okno w szczycie można było oglądać żurawie i orły, tak bo i orły tu są.
 Miałam chyba opowiedzieć o Matyldzie ... - może innym razem - powiem tylko, że nasz prawie 120 - letni dom to młodzieniaszek w porównaniu z Matyldą i c.o., którzy mają prawie po 300 lat - są to tak zwane "dęby pokoju".
                                                                                                                                      Pozdrawiam, o
                                                                                                                                   Ta Trzecia  

środa, 18 lutego 2015

Prolog

 I have house of ... - nie, nie to nie tak  -  to dom ma mnie. Jestem trzecią panią ,,na zameczku" albo trzecią "panią z łąk" jak mówią o mnie tutejsi. Pierwsza była Rosalia - czarownica - są ludzie, którym ponoć  szkodziła czarami. Lubię Rosalię, widziałam ją na wyblakłej fotografii należącej do jej wnuczki. Druga była Jaworowa - poddała się po 10 latach rządów tutaj. Kobieta - iskra - szybka, obrotna, gadatliwa..... Trzecia jestem ja - a ze mną ta czwarta. Obok nas byli mężczyźni.... O pierwszym słyszałam, drugiego poznałam, o trzecim nie powiem nic.
 Przed ponad dwudziestu laty przyjechałam z wielkiego miasta, zobaczyłam i zostałam.  Kiedy tu zamieszkałam, wiedziałam, że chcę stworzyć dom dla siebie i dla innych - w jakiej formie i postaci - tego nie wiedziałam. Teraz dojrzalsza i doświadczona, już bez wielu iluzji, wiem, że ma być to miejsce do przyjmowania gości, a ich pobyt tutaj umożliwi mi dalsze życie tu i budowanie tego świata. I teraz, kiedy już to wiem muszę " tylko" dążyć do celu. Regularne (no w miarę) dzielenie się z innymi o postępie prac i sytuacji "w obejściu" ma dodać mi sił i wiary, że się uda.
 Większość prace muszę wykonać sama, środki są mocno ograniczone...
 Dla tego domu jestem skłonna do wielu poświęceń i wyrzeczeń, w ubiegłym roku zostałam wystawiona  na ciężką próbę - od tej pory mam jedną dłoń troszkę mniej sprawną, a mimo to przez jesień i zimę dokończyłam remont w części mieszkalnej ( byłam chyba jedyną kobietą, która murowała z ręką w gipsie - to nie żart ).
 Teraz zacznę pracę w stodole - części gościnnej. Dużo zrobiłam już wcześniej, mam za sobą przecież wiele wiosen tu spędzonych. Drzewa, które posadziłam to już pokaźnie okazy. Ale Matyldy, Mateusza i Jana nikt nie pokona - o nich innym razem. A także o moich czworonożnych domownikach i rumakach - przez niektórych - wybaczam im - nazywanych "osiołkami".
 Trzymajcie za mnie kciuki - a ja postaram się dotrzymać słowa i się odezwać.
                                                                                                                          DONIA